Po ostatniej wizycie w Poznaniu
stwierdziłem, że coraz bardziej odzwyczajam się od wielkomiejskiego keszowania.
Wnerwia mnie po prostu zbyt długie wyczekiwanie na okazję i presja, która zabiera
mi część frajdy ze zdobycia skrzynki. Jasne, urbexy rządzą się swoimi prawami,
ale mam na myśli proste kesze pokazujące miejskie ciekawostki. Dobra, ale nie o
Poznaniu dzisiaj, tylko o czymś innym.
Zamek w Golubiu-Dobrzyniu widziałem w telewizji chyba setki razy, naczytałem się o nim niemało, ale nigdy nie miałem okazji zobaczyć na żywo. Mimo końcówki listopada, wiosna szaleje w najlepsze, więc nie marnowałem okazji i chwilę po ósmej dreptałem już w stronę zamkowego dziedzińca. Zajrzałem gdzie się dało, pokręciłem się po okolicy i ruszyłem w stronę miasta. Będę szczery, sam zamek zrobił na mnie największe wrażenie widziany właśnie stamtąd, z dołu.
Starówka za to w stu procentach
pokazała mi to, czego się spodziewałem. Niewielki rynek otoczony kamienicami,
na rogu charakterystyczny dom „pod kapturem”. Datowana na drugą połowę XVIII
wieku chałupa, która prawdopodobnie pełniła niegdyś funkcję karczmy, jakoś
mimowolnie skojarzyła mi się z tolkienowskim Bree. Ciekawe czy tutejszy
Barliman Butterbur również serwował najlepsze piwo w okolicy? Kawałek dalej
dawny kościół ewangelicki z 1909 roku, który obecnie pełni funkcję szkoły.
Poszwendałem się bocznymi
uliczkami, zajrzałem tu i tam, aż w końcu dotarłem pod basztę. Usytuowana w
południowo-wschodnim narożniku murów obronnych, jest jedyną w całości zachowaną
basztą w obrębie murów. Zbudowano ją w pierwszej połowie XIV wieku,
wielokrotnie przebudowywano i przypisywano jej rozmaite funkcje. Jaką spełnia
dziś? Wygląda na to, że żadną.
Jeszcze przed południem opuściłem
miasto. Jakoś tak mam, że nie potrafię przejść obojętnie obok konstrukcji, na
którą potencjalnie da się wejść, a która nie jest do tego przeznaczona. Bierze
mnie dziwne telepanie i nogi same niosą w wiadomą stronę. Musiałem, po prostu
musiałem.
W okolicy opuszczonych silosów
zeszło mi nieco dłużej niż planowałem, ale i tak z czasem stałem całkiem
nieźle, więc mniej lub bardziej bocznymi drogami dotarłem na kolejne kordy.
Kurde, chyba nigdy nie znudzą mi się takie pagórki. Jak to super wygląda!
Za kilkanaście minut parkowałem samochód
nad Handlowym Młynem. Niewielkie jeziorko, a może nieco większy staw i tama, a
tuż za nią rzeka, która pokrętnie wije się wśród drzew. Prawie zjechałem na
dupie po skarpie, uwaliłem buty po kostki w błotnistej brei, a na koniec
zrobiłem sobie małą przerwę.
Po krótkim pikniku i rozmowie z
miejscowym wędkarzem ruszyłem dalej. Kolejowa wieża ciśnień we Wrockach była jednym
z głównych punktów na mojej trasie, ale na miejscu kopara i tak opadła mi do
ziemi. Zapomniana stacja PKP, zarośnięte tory i wspomniana już wieża – klimat
sam w sobie! Zamknięta skrzynka na listy? Może jakiś zapomniany list sprzed lat
nadal jest w środku? Detale, mnóstwo detali! W tego typu miejscach nie da się
obojętnie przejść obok byle pierdoły, z pozoru każdy śmieć nabiera głębszego
znaczenia i siłą rzeczy łączy się z historią lokacji. Kurde, żeby tylko była
otwarta! Tak, jest! Po cichu, jak zwykle z resztą, bez pośpiechu… tak, jak
lubię.
Kolejowe klimaty zostawiłem za
sobą, witajcie bezdroża! Teraz już wiem, że w następne miejsce spokojnie mogłem
dojechać w miarę cywilizowaną drogą, ale co użyłem na tych wertepach, to moje. W
końcu droga się uspokoiła, a okolica zaczęła nawet trochę przypominać moje
rodzinne strony: pola, piochy i lasy. Ówczesny właściciel okolicznych terenów,
Alfred Weissermel, musiał być z nimi cholernie związany, skoro zdecydował się
na pochówek właśnie pośród tutejszych pól. Niewielka kępa drzew skrywa dziś jego
samotny grób.
W Radzikach Dużych powitała mnie
prawdziwa wiosna! Zero chmur, słońce nawet grzeje… ruiny zamku wdzięcznie
pozowały do zdjęć, super! Takim sposobem zaliczyłem trzeci, ostatni, z głównych
punktów tego dnia. Szkoda tylko, że w samym środku ruin ktoś urządził sobie
mały śmietnik, tym bardziej, że mury znajdują się na terenie tutejszej szkoły.
Czas zaczynał naglić, więc z
Radzików Dużych popędziłem na Modrzewiową Górę, zaliczyłem szybkie hop do
dziury, a na koniec mały spacer brzegiem jeziora Okonin.
Uff, znowu się wyrobiłem….
Niewiele zamków w Polsce zwiedziłam. Muszę sporo nadrobić :)
OdpowiedzUsuńTeż się troche bawię w Geocachign, ale widzę jeszcze dużo przede mną :)
OdpowiedzUsuńWielkie zazdro! Zdjęcia zachęcają do odwiedzin 😉
OdpowiedzUsuńUwielbiam zamki za ich historie :)
OdpowiedzUsuńWitam. Widzę, że jak planowałeś tak zrobiłeś. Ruiny w Radzikach zaliczone :)
OdpowiedzUsuńświetne zdjęcia i piękne miejsce <3
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy pomysł na uprawianie turystyki, bardzo fajne zdjęcia ;)
UsuńPozrawiam
W geocaching się co prawda nie bawie, ale i tak fajny, klimatyczny post. Ciekawe miejscówki, do tego urbexowe klimaty. Ciekawa okolica!
OdpowiedzUsuńNie znam tych miejsc, ale chętnie dowiem się o nich więcej :)
OdpowiedzUsuń