Kolejna z dróg,
które iks lat temu należały do moich rowerowych tras.
Przejeżdżałem tędy o każdej porze dnia i nocy, niekiedy
pokrzepiony chmielem innym razem lekko zawiany po winie z półki
tak niskiej, że ledwo widać ją zza lady. Dziesięć lat z hakiem,
matko kochano...
W kraju, gdzie kapliczki
i krzyże celuje się niekiedy co kilkadziesiąt metrów od
siebie, raz na jakiś czas trafi się wyjątek, który cieszy
nawet moje bezbożne ślepia. Rozstajna wierzba pośród pól,
którą by objąć z czterech chłopa potrzeba, widocznie
przegrała walkę z ostatnimi wiatrami. Pamiętam, jak majowym
wieczorem babki ze śpiewnikami obstępowały ją wokoło, a ja tak z
tym rowerem tłukłem się po dziurach... eh, przynajmniej jest co
powspominać.
Drogi wiodące przez pola
mają to do siebie, że potrafią dłużyć się niemiłosiernie.
Niby niewiele, raptem ze dwa kilometry między jednym asfaltem a
drugim, a jakby z dziesięć się jechało. Krajobraz monotonny, da
się jednak wypatrzeć jakieś pojedyncze skrawki, które
przyciągają wzrok.
Gruntówka wpada w
asfalt niemal pośrodku wsi. Kilkaset metrów dalej, w centrum,
drewniana świątynia z połowy XVIII wieku. Bywałem w środku wiele
razy, od chrzcin poprzez wesela aż po pogrzeby.
Brama zamknięta i ani
drgnie. Wymysł tutejszego proboszcza i jakiś dziwny kaprys, by
bronić komukolwiek dostępu do kościoła. Kilka razy toczyłem z
nim boje, bo fotografowanie zza parkanu piętnowane niczym grzech
śmiertelny. Oj lubię ja się droczyć...
Na tyłach niewielkie
wzgórze i (bodajże) aronia w jesiennych barwach. Całkiem
przyjemny widok.