Przez ostatnie tygodnie, nawet w
cieniu lasu próżno było szukać chłodu. Plus trzydzieści wymieszane z dusznym,
lepkim od robactwa powietrzem, które bezlitośnie wpijało się w każdy fragment
odsłoniętego ciała. Wysuszona ściółka drżała na samą myśl o najmniejszej iskrze
i wydawać by się mogło, że jeszcze do niedawana hałaśliwe dzioby ograniczyły
swą działalność do minimum.
Lud pracujący, zacierając łapy
śledził prognozy pogody i z niecierpliwością wyglądał daty upragnionego urlopu.
Jeszcze tydzień, kilka dni. Plus trzydzieści, zimne piwo, złociste plaże
zielonego Bałtyku. Rzeczywistość bardzo szybko wybebeszyła marzenia i
momentalne załamanie pogody stało się wrogiem publicznym numer jeden.
Słupek śmiercionośnej rtęci
niebezpiecznie zniżył się do słabych
dwudziestu. Ołowiane, co rusz burczące niebo, bez większego ostrzeżenia
chlustało kolejnymi hektolitrami wody, a złośliwe wietrzysko targało wszystkim
wokoło.
Płacz, krzyk i zgrzytanie zębów.
A las? Las najwyraźniej wyczekiwał tej zmiany.