Człowiek nawet się nie spostrzeże, a czas tak zapierdziela, że hej! Jakoś trzy lata minęły od mojej ostatniej próby zdobycia kościoła w Bałdrzychowie, a na początku ubiegłego roku grasowałem kilkanaście kilometrów na wschód. Zleciało nie wiadomo kiedy.
Obecny kościół jest trzecim z kolei, który wzniesiono w tutejszej parafii. Pierwszy i ponoć najstarszy, powstał prawdopodobnie w latach 1085-1176. Krzyżackie łapska spaliły go w 1331 roku. Następną świątynię (1491-1824) również strawił pożar, a nieco ponad dwadzieścia lat później wzniesiono kościół, który stoi po dziś dzień.
Poszukiwania skrzynki były tym razem czystą formalnością, więc po kilku minutach i standardowej rundce wokoło mogłem pojechać dalej. O ile dobrze pamiętam, podczas mojej ostatniej wizyty zbiornik w okolicach Góry Bałdrzychowskiej był dopiero napełniany. A może coś popierdzieliłem? Tak czy inaczej, dziś prezentuje się całkiem fajnie, jest nawet niewielka wyspa na środku.
Pagórkami mniejszymi i większymi dojechałem do kościelnej perełki w Kałowie. Prawdę mówiąc, to na miejscu miło się zaskoczyłem, gdyż ubzdurałem sobie, że zastanę coś zupełnie innego.
Sam Kałów padł ofiarą niezbyt przyjaznej lokalizacji. Z dala od głównych dróg, w sąsiedztwie lasów i bagien, XV-wieczne miasteczko nie miało szans na rozwój i siłą rzeczy przekształciło się w niewielką wieś. Drewniany kościół wzniesiono w 1786 roku z inicjatywy Sulimierskich. W późniejszym okresie rozbudowany i gruntownie odnawiany, ostatniej renowacji doczekał się kilka lat temu.
Spędziłem tu dłuższą chwilę, rozwiązałem quiz i stwierdziłem, że po kesza trafię na oko bez współrzędnych. Tak trafiłem, że kilka razy przejechałem obok, ale koniec końców wpadł mi w ręce. Kolejne kilometry minęły migiem i przede mną pojawiła się śluza w Małyniu.
Może sama śluza nie jest żadnym cudem, ale chyba jako nieliczna na Nerze nadal sprawuje swoje obowiązki. Podobnie, jak sąsiadujący z nią młyn.
Z tutejszą skrzynką się nie spotkałem, za to zaczepiła mnie kobitka odpowiedzialna za uruchamianie śluzy i sprawująca opiekę nad młynem. Pogawędziliśmy dłuższą chwilę i już miałem wracać do samochodu, gdy wyniuchałem coś jeszcze. Fragment nagrobka wkomponowany w murek przed młynem. Cmentarny recykling pełną gębą!
Wracając do samego Małynia, pierwsza pisemna wzmianka o nim pochodzi z 1392 roku i dotyczy niejakiego Nicolausa de Malin. Początki osadnictwa na tych ziemiach sięgają jednak już czasów rzymskich (I-II w. n. e.). Na przełomie XIII i XIV wieku znajdował się tutaj niewielki gród rycerski należący do Poraitów, którzy przyjęli nazwisko Małyńskich. Mało kto wie, że w 1549 roku ta niewielka dziś wieś otrzymała przywilej lokacyjny i na krótko stała się miastem.
To, co najbardziej rzuca się w oczy, to widoczna już z oddali wieża neogotyckiego kościoła św. Andrzeja Apostoła. Jak to często bywa, zbudowano go w miejscu wcześniejszej świątyni z 1752 roku.
Udało mi się też zajrzeć do środka i zobaczyć gotycką chrzcielnicę z kamienia, datowaną na drugą połowę XV wieku. A z Małynia już tylko rzut beretem do Szydłowa, gdzie niepozorna kępa drzew skrywa pozostałości średniowiecznego grodziska. Tak, to w tych chaszczach po lewo!
Na chwilę musiałem pożegnać się z asfaltem i wzbijając za sobą spory tuman kurzu pokonałem kolejne kilometry. Za to widoki nawet przyjemne.
Do kolejnej skrzynki przymierzałem się już jakiś czas temu, ale miejscowi bacznie mi się przyglądali, więc odpuściłem. Tym razem mogłoby być podobnie, gdybym przed wejściem nie trafił na kobitkę z koniem.
Nasza krótka rozmowa widocznie uśpiła czujność pracujących obok gości, którzy zajęli się swoją robotą, a ja dostałem nawet zgodę na poszperanie tu i ówdzie. Skorzystałem, a jakże!
Najpierw więc hyc przez uchylone drzwi, myk po trzeszczących schodach i wow! Takich zdobień już dawno nie oglądałem.
Co prawda, większość pomieszczeń nie wyglądała już tak dobrze, ale i tak zajrzałem w każdą z możliwych dziur, bo przecież bym się pochorował.
W pewnym momencie zrobiło się nieco nieprzyjemnie i chociaż należę do tych, którym określenie "nawiedzony" kojarzy się co najwyżej z katechetką z podstawówki, to od czasu do czasu i mnie chwyci gęsia skórka. Nic mnie jednak nie zeżarło i obyło się bez egzorcyzmów, więc jeszcze tylko spacer po skrzynkę i wio dalej. Cmentarz w Dąbrówce Górnej już znam, ale ostatnim razem wróciłem z DNFem, więc powrót był nieunikniony.
Mimo iż niewielki, to jeden z bardziej klimatycznych zapomnianych cmentarzy, które miałem okazję odwiedzić. Głównie za sprawą dziewczyny z fotografii. Kim była? Czemu tak młodo? Tego już się raczej nie dowiem.
A na koniec szybka wycieczka po opuszczonym pegieerze i do roboty!