Pierwszy raz trafiłem tutaj
prawie dziesięć lat temu. Nakręciliśmy wtedy z Damianową blisko 70km na
rowerach, ale warto było! Fakt faktem, że zahaczyliśmy wtedy jeszcze o kilka
innych miejsc, a do Sławoszewa dobiliśmy późnym popołudniem, ale ten drewniany
kościółek o każdej porze dnia i roku ma swój niepowtarzalny urok. Małe to to,
niepozorne, ale cieszy oko.
Mimo, iż wracam tutaj dość
często, to nigdy nie udało mi się zajrzeć do wnętrza kaplicy. Może kiedyś.
Miałem za to okazję dość dokładnie „zwiedzić” sąsiadujący z kościołem dwór. Z
tego co pamiętam, to wewnątrz zachowało się sporo detali z epoki. Dzisiaj cały
teren otoczony siatką, a dwór szczelnie zabity dechami… może to i dobrze.
Wczoraj średnio trafiłem z
pogodą, ale dosłownie kilka kilometrów wcześniej rozhulała się zima. Nie to,
żebym nie lubił śniegu i specjalnie szukał okazji do marudzenia, ale niezbyt
przyjemnie jechało się w taką pogodę.
Na koniec mała niespodzianka, a w zasadzie zapowiedź tego, co wkrótce się tutaj pojawi. Jakiś
czas temu wpadł mi w ręce ciekawy rękopis, blisko osiemdziesiąt stron
zapełnionych po brzegi historią Sławoszewa.
Tak, jestem już w trakcie
przepisywania…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zdania złożone mile widziane, wszelkie wulgaryzmy w pełni tolerowane. Byle z głową. Dodając komentarz, zgadzasz się na przechowywanie i przetwarzanie swoich danych przez witrynę.