sierpnia 29, 2018

Kolskie cmentarze

Kolskie cmentarze
Setki cmentarzy za mną, głównie tych zapomnianych i związanych z ewangelickimi osadnikami zamieszkującymi ówczesne wioski naszego kraju. Tym razem nieco inaczej, bo raz że miasto a dwa wcale nie takie zapomniane. 


Wstyd się przyznać, ale w Kole bywam średnio co kilka tygodni ba, przez cztery lata bywałem codziennie i choć oba z cmentarzy mijałem dziesiątki razy, to ani razu nie przekroczyłem parkanu. 



Pierwszy, połączenie wojennego z prawosławnym. W oczy od razu rzuca się obelisk upamiętniający radzieckich soldatów poległych w walkach 1941 roku (19-21.01) i równe szeregi grobów. Nieco dalej, już mniej okazałe miejsce pochówku polskich lotników poległych w walkach nad Kołem i w rejonie Kutna w pierwszych dniach września '39. Pozostałą część cmentarza zajmują nieliczne nagrobki cywilne, a nad wszystkim jazgoczą hałaśliwe  do bólu wrony.


Druga z kolskich nekropolii swoją historią sięga początków XIX wieku, kiedy to Koło zamieszkiwało ponad trzystu luteran. Część pochówków ubita w centralnej części cmentarza, te najstarsze giną na tyłach.



Duże wrażenie zrobiły na mnie wrastające się już w ziemie dziecięce grobki i nagryziona zębem czasu figura anioła. 



Dziś, coraz częściej, chowani są tutaj wierni wyznania rzymskokatolickiego.

sierpnia 17, 2018

Leśne opowieści cz. 6

Leśne opowieści cz. 6
Ze wschodu coraz wyraźniej słychać głuche dudnienie zbliżającej się burzy. Chmury szczelnie bronią dostępu do czystego nieba i od dobrej godziny wiszą nieruchomo nade mną. Wiatru zero. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od kilkudziesięciu minut nie słychać najmniejszego ćwierknięcia. Żaden niespokojny dziób nie rozdziawia się nawet na sekundę. W powietrzu roi się jedynie od wszelkiego robactwa. Co rusz ściągam łbem lepką pajęczynę i wpadam w chmarę brzęczącego dziadostwa. 


Dziadostwo jest wszędzie, a z każdym krokiem budzę kolejne hordy czyhające w wysokiej trawie. Momentami brodzę w niej po pas, haczę portkami o dźgające pnącza diabli wiedzą czego ale sunę dalej. Jeszcze jakieś sto metrów tego trawska, później wywlokę się na pagórki i będzie łatwiej.


Dudni coraz mocniej. Zadzieram łeb i widzę, jak nieruchome do tej pory chmury zaczynają się niepokojąco kłębić. Jak nic dopadnie mnie w lesie. Prawie truchtem puszczam się na północ i po kilkunastu minutach wpadam na znajomy dukt. Między pierwszą kroplą a porządną ulewą mija raptem dziesięć sekund. Wcisnąć się w jakieś chaszcze i przeczekać, czy biec dalej do samochodu? Korzystam z drugiej opcji i za pięć minut, cały mokry, jadę w stronę domu. 
Copyright © 2016 Po zbyrach i nie tylko , Blogger