I znowu Toruń. Ledwo wysiadłem z
samochodu, a już uszlajałem się po kolana w rosie i poparzyłem pokrzywami. Nie
to żebym marudził, bo nikt nie kazał mi pchać się w takie chaszcze, ale com se
poburczał pod nosem, to moje. Zgarnąłem kilka mniejszych i większych skrzynek,
a tuż przed wyjazdem z miasta dość zgrabnie wślizgnąłem się w jego podziemia.
Właziłem już w niejedną, mniej
lub bardziej ciasną dziurę, ale z fortami jakoś nieczęsto mam do czynienia,
więc nie mogłem przepuścić takiej okazji. Trochę mi tam zeszło i choć samej
skrzynki nie znalazłem, to forteczne bobrowanie uważam za udane.
Kilka kilometrów dalej, czekał
mnie spacer miedzą i na wpół zalaną łąką. Zamek w Złotorii ukrywał się przede
mną przez dłuższy czas i zupełnym przypadkiem w końcu wpadł mi w oko. Jego
początki sięgają drugiej połowy XIV wieku i nie trzeba być asem z historii, by
połączyć go z Kazimierzem Wielkim. W sumie zaryzykowałbym twierdzenie, że jeśli
coś jest zamkiem i powstało wtedy a wtedy, to musiał w tym maczać palce właśnie
Kazimierz. Z warownią wiąże się sporo legend i ciekawostek. Tutaj Sienkiewicz
uśmiercił matkę Danuśki, ruiny zwiedzał Chopin i Matejko, a na złotoryjskich polach
doszło do spotkania Jagiełły z Henrykiem von Plauen, mistrzem krzyżackim.
Obecnie z zamku zachowało się
niewiele, a dostęp skutecznie utrudniają zarośla i wylewająca się Wisła, co w
sumie dodaje uroku, ale potrafi też wnerwić. Znalezienie w miarę normalnej
ścieżki zajęło mi kilkanaście minut.
Jednym z głównych punktów na
mojej trasie był grobowiec Wolffa, wcześniej musiałem jednak zmierzyć się pobliskimi
młynami. Zapomniany asfalt licho co przebija się pośród drzew, niegdyś przydrożny
krzyż wyrasta nagle z lasu, kawałek dalej chyba nigdy nie ukończone budowle…
oho, moje klimaty!
Miejscowe bobry się nie
opierdzielają, woda jest dosłownie wszędzie i bryzga spod butów na każdym
kroku. Jeden z młynów przypomina mi te, które miałem okazję odwiedzić nad
Skrwą. Ciekawe, czy i tutaj wita się zabłąkanych siekierą?
Wspomniany wcześniej grobowiec
powstał w 1860 roku. Mauzoleum rodziny Wolffów przegrywa walkę z czasem i
okolicznymi mieszkańcami. Szczątki już dawno wywleczono z cynowych trumien i
rozrzucono po lesie, a sypiące się cegły służą do łatania dziur w drodze.
Na wschód od grobowca znajduje
się cmentarz psów Wolffa (miał ich około czterdziestu), jeśli pierwotnie
znajdowały się tam jakieś nagrobki, to dziś nie ma już po nich najmniejszego
śladu.
Jakieś kilkanaście kilometrów
dalej, w Zajączkowie, zatrzymałem się przy pozostałościach trzynastowiecznego
kościoła. Kurde, pierwszy raz miałem okazję oglądać ruiny takiego kościoła!
Ostatnia msza odbyła się tutaj w pierwszej połowie XIX wieku, niewiele później
rozpoczęto rozbiórkę świątyni.
Miejsce warte odwiedzenia, chwali
się również tablica informacyjna, która stoi tuż obok. Po krótkiej przerwie
zahaczyłem jeszcze o zapomniany cmentarz w Zelgnie. W centrum wsi znajdował się
niegdyś kościół, który rozebrano po IIWŚ, a na jego miejscu postawiono szkołę tysiąclatkę.
Zachowała się pastorówka, której nie udało mi się zlokalizować.
A później wio na Chełmżę, znów
Toruń i w łódzkie. Do domu.