marca 24, 2017

W stronę Sochaczewa

W stronę Sochaczewa
Wyjazd do Sochaczewa przekładałem dwa razy. Ostatecznie padło na środę, więc pojechałem w czwartek. Od kilku dni straszyli deszczem i niezbyt ciekawą pogodą w tamtych rejonach, więc zabezpieczyłem się jak to tylko możliwe i z samego rana siedziałem już w samochodzie. Po szybkim szperaniu w podziemiach, chwili pod pałacem w Studzieńcu i pierwszych Nieśmiertelnych ze Słubic dotarłem do Iłowa. Spoczywa tutaj ponad tysiąc żołnierzy poległych w Bitwie nad Bzurą.



Kierując się do samochodu wyniuchałem coś jeszcze. Niepozorny lasek, w zasadzie pojedyncze drzewa na niewielkim wzniesieniu, z którego gdzieniegdzie sterczą pojedyncze nagrobki. Tak, ewangelicki.



Muszę kiedyś siąść i podliczyć, ile takich cmentarzy udało mi się namierzyć. Będzie grubo ponad setkę, może dwie. Spędziłem kolejną chwilę w przetrząsaniu zarośli i pojechałem dalej.



W zasadzie mogłem darować sobie jazdę samochodem i przejść te kilkaset metrów z buta, ale mniejsza. Usypana w 1917 roku przez Niemców mogiła, miejsce spoczynku zarówno ich, jak i Rosjan biorących udział w grudniowych walkach 1914 roku. Na obrzeżach kopca można jeszcze wypatrzeć mało czytelne tablice z nazwiskami. 



Opuszczając okolice Iłowa, przez kolejne kilometry spotykałem się z Nieśmiertelnymi ’39. Przydrożna kwatera w Starych Budach, na środku krzyż wyspawany z elementów lufy działa. Około 225 poległych.


Kolejne kilometry i mała chwila zawahania. Co najpierw?


Droga do cmentarza w Leontynowie chwilami przyprawiała mnie o szybsze bicie serca, bo ostatnie kaprysy pogody miejscami zmieniły ją w tereny bagienne. Dojechałem najbliżej, jak tylko się dało i dalej na piechotę. Białe krzyże pośrodku lasu. Widok niesamowity.



Szybki powrót, następne mogiły i za kilkanaście minut parkowałem już w Juliopolu. Samej skrzynki nie znalazłem, nawet nie zabierałem się za szukanie, bo na współrzędnych zbyt dużo wścibskich ślepi. Trudno.



Tak wyszło, że wczorajsza trasa prowadziła mnie od cmentarza do cmentarza, z tym następnym wiąże się ciekawa historia. Nieopodal Sochaczewa znajduje się zbiorowa mogiła żołnierzy niemieckich poległych w walkach nad Bzurą i Rawką w latach 1914 – 1915.


W sierpniu 1914 roku, armia niemiecka liczyła sześć tysięcy świetnie wyszkolonych czworonożnych żołnierzy, jednym z nich był Held. Na froncie towarzyszył mu opiekun Johan Wennrichem. Pełniąc służbę strażnika, łącznika i sanitariusza, Held ratował rannych na polu walki. Trzydziestego pierwszego maja 1915 roku, podczas ataku gazowego, ocalił życie kilkunastu towarzyszy broni. Kolejny dowód swojej psiej odwagi dał dwunastego czerwca w Żylinie. Wraz z Johanem ratowali nie tylko rannych Niemców. Ratowali również Rosjan. Opiekun Helda zginął od rosyjskiej kuli prawdopodobnie na początku lipca, jego ciało spoczęło w zbiorowej mogile. Wierny Held towarzyszył mu w chwili śmierci, jak i pochówku. Pozostał tam również do końca swojego życia.

Dzięki Werronie i OC baza historii i ciekawostek w mojej głowie została zaktualizowana, więc spokojnie mogłem zabrać się za czyszczenie Sochaczewa.

Nastawiłem się na zdjęcie z mapy większości tamtejszych keszy i jak to często u mnie bywa, skoczyło się na samym nastawieniu. Po porażce z Nieśmiertelnymi, okrężnym spacerze na Staszica 84 i wywołaniu paniki wśród kobitek na piętrze, wspiąłem się na wzgórze zamkowe. Z dołu ruiny cieszyły oko, na miejscu gęba trochę mi się skrzywiła.


Nie mam nic przeciwko szeroko pojętej ochronie zabytków, cieszy mnie sam fakt, że ktoś zadaje sobie choć minimalny trud i dba o to, by historia w kawałku cegły mogła przetrwać jeszcze kilkaset lat wprzód, ale wszystko z umiarem. Mury wyrównane i uzupełnione nowoczesną cegłą, dziedziniec wygląda jak orlik. Nie po mojemu.



Trochę rozczarowany sochaczewską warownią i ponaglany czasem pojechałem dalej. Mała konspira i udało mi się przedrzeć przez teren liceum do miejsca, które niegdyś funkcjonowało, jako cmentarz muzułmański. Tak, muzułmański. W ogóle okolica jakoś pokręcona: liceum, mur najeżony odłamkami butelek, kirkut przez siatkę z jednej strony, z drugiej pozostałości grobowca mułły. Takie multikulti w pigułce. Sam cmentarz zrównany z ziemią do granic przyzwoitości, pozostał jedynie osprejowany fragment baszty tatarskiej.


Kilka skoków przez ogrodzenie, znów chwila konspiracji, przyczajka i wio do samochodu. Zaczynało już kropić, gdy właziłem na teren zrujnowanej cegielni. Napis na murze w delikatny sposób informuje, że można zarobić czymś w łeb i nie wstać.



Zajrzałem w każde możliwe miejsce, znalazłem co miałem znaleźć i pojechałem. Ostatnie tego dnia spotkanie z Nieśmiertelnymi, mycie rąk przed dworkiem w Gawłowie i powrót. Kilkanaście kilometrów dalej wycieraczki nie nadążały zbierać wody.

marca 16, 2017

Toruń z lewej strony

Toruń z lewej strony
Toruń. Jakbym jeszcze mało miał tego miasta. Ostatnio w dość cyklicznych odstępach czasu wracam do moherowego grodu, niedawno nawet sam miałem okazję paradować z beretem na łbie, tym razem jednak ograniczyłem swoją wizytę do lewej strony Wisły. Niby najbliższe okolice dworca znam już jak własną kieszeń, ale nigdy do końca nie mogę wyczyścić całej mapy, więc co rusz wygryzam kolejne punkty. 


Dzisiejszy spacer zacząłem od punktu widokowego na panoramę starówki,  jakoś nigdy wcześniej nie kwapiłem się tu zajrzeć. Widok, jak widok. No Toruń, ładny. Dziadek po siedemdziesiątce natarczywie wpychał lornetkę babce, którą bardziej od widoków interesowała rozmowa przez telefon, a ja wycofałem się w krzaczory i podreptałem w stronę mostu. Konkretnie, to pod most. Nie skłamałbym zeznając, że średnio co druga moja wizyta w Toruniu kończyła się w tym miejscu, tym razem w końcu znalazłem co trzeba i więcej moja noga tam nie postanie!

Nieco ponad kilometr dalej zapuszczałem się w rejony dla mnie dziewicze. Co prawda ruiny Zamku Dybowskiego zwiedziłem ponad rok temu, ale dalej ani kroku, więc z Krowim Mostkiem spotkałem się po raz pierwszy. Tunel pod torami powstał w miejscu, gdzie średniowieczni chłopi przeprowadzali bydło w stronę nadwiślańskich pastwisk. Z czasem magistrala kolejowa  spierdzieliła krowią trasę, więc zdecydowano się na budowę podziemnego przejścia. Na moje oko, całkiem tu przyjemnie. Innym niekoniecznie może się spodobać. 


Cyknąłem kilka fotek, baterie w aparacie wszczęły bunt i od tej pory musiałem się ograniczać z kierowaniem obiektywu byle gdzie, a jeszcze kilka ciekawych miejsc przede mną. No nic, jakoś sobie poradziłem. Po szybkiej reanimacji kesza przy Schronie Amunicyjnym M-18 dotarłem do Baterii Pancernej przy ulicy Poznańskiej. Kawał betonu, to wieża pancerna dla działa o kalibrze 105 mm. Jak Polska długa i szeroka, nie znajdziecie jej podobnej – ta jest jedyna.


Sama bateria powstała pod koniec XIX wieku w miejscu ziemnej baterii mobilizacyjnej Armierungs Batterie IV. Pokręciłem się chwilę, powłaziłem gdzie się dało i pobawiłem armatą ZIS-3. O ile mnie pamięć nie myli, to przy czymś podobnym majstrowałem kiedyś w Twierdzy Świnoujście. Chociaż nie, tamto chyba miało dłuższą lufę.



Przy Schronie Artyleryjskim A-15 zostałem zawrzeszczany przez miejscowe kobity, że niby włażę i demoluję i diabli wiedzą, co jeszcze. Zmierzyłem prukwy wzrokiem i ścieżką wzdłuż torów podreptałem pod wieżę ciśnień. Szkoda, wielka szkoda, że nie zachowało się wejście pod sam zbiornik.


Kilkaset metrów dalej, zupełnie przypadkiem, trafiłem na pozostałości po niewielkim cmentarzu. Rozszabrowana krypta, mniejsze i większe mogiły, na jednej doszukałem się inskrypcji w języku niemieckim, więc wszystko stało się jasne. Ewangelicki.


Szybkim krokiem dotarłem w końcu w okolice Fortu XVII i choć miałem już okazję zajrzeć do środka, to i tym razem nie odmówiłem sobie tej przyjemności.


Niestety, czy też stety, co ciekawsze zajęła jakaś firma, albo pozamurowywali, więc dostępny teren jest niewielki. A na koniec? Na koniec randka z ciuchcią i wioo na peron!


Za niecałą godzinę byłem już w domu.

marca 09, 2017

Dzwonnica, chrzcielnica i karawaka

Dzwonnica, chrzcielnica i karawaka
Najbliższe okolice jedynki na odcinku Łódź – Toruń zjeździłem już niemal do obrzydzenia, ale na mapie pozostało mi jeszcze kilka białych plam, o których coś tam słyszałem, lecz zawsze jest mi nie przy okazji.  Skoro udało mi się już zgwałcić gramatycznie pierwsze zdanie, to ze spokojnym sumieniem mogę przejść do sedna. Dzwonnica w Grabkowie.


Kilka kilometrów na południe od Kowala postawili znak informujący o tym, że jakoby we wsi Grabkowo będzie mi dane obejrzeć cuda dziwy w postaci wspomnianej dzwonnicy. Nigdy wcześniej nie przeszło mi przez myśl zerknąć do internetu i dowiedzieć się czegoś więcej, wydylowałem się więc na przysłowiowego sapera by, jak to mawiał mój profesor od filozofii, doświadczyć stanu zastanego w sposób empiryczny. Sentyment jakim darzę wszelkie wiejskie kościoły widocznie zaspał, bo stan zastany jakoś nie chciał powalić mnie na kolana. Ot dziewiętnastowieczna dzwonnica, obok kościół i to wsio.


Obecną świątynię postawiono w 1889 roku w miejscu drewnianego kościółka z XV wieku. Trochę szkoda, ale czasu nie cofnę. Zatoczyłem rundkę wkoło murów i na koniec rzuciło mi się w oczy coś, co moja ślepota zignorowała na samym początku. Kamienna chrzcielnica. Na bank musiała znajdować się w poprzednim kościele.


Kilkaset metrów dalej, jadąc w stronę cmentarza, natrafiłem na trzy krzyże. Dwa standardowe, jeden nieco mniej. Choleryczny, morowy, czy jak kto woli karawaka. Zapewne pamiątka po zarazie, która pałętała się tutaj w przeszłości. Taka forma krzyża wywodzi się z szesnastowiecznej Hiszpanii, konkretnie z miasta Caravaca (stąd spolszczona nazwa). Do Polski przywędrował mniej więcej pod koniec w XVIII wieku.


Dosłownie chwilę po cyknięciu ostatniej fotki rozpadał się deszcz, więc do samochodu i wio dalej!

marca 01, 2017

Zamek, kaplica, cmentarz i palcówka

Zamek, kaplica, cmentarz i palcówka
Przez pół godziny robiłem za główną atrakcję Działynia, a że średnio mnie to bawiło, czym prędzej zabrałem się do drogi powrotnej. Korzystając ze sporego zapasu czasu i w miarę sympatycznej pogody obrałem kierunek na Bobrowniki. Ruiny dobrze mi znane, bodajże jakoś półtora roku temu miałem okazję wdrapywać się na ichniejsze mury, ale skoro i tak byłem w pobliżu, no to dawaj!


Wzniesiony pod koniec XIV wieku przez Zakon Krzyżacki, po Pierwszym Pokoju Toruńskim przyłączony do Polski stał się siedzibą starostów. Za jego obecny stan śmiało możemy winić Potop Szwedzki i jak to dość często bywa – okolicznych mieszkańców łakomych na źródło darmowej cegły. Właśnie, o cegłach za chwilę.



Wisła podpełzła niemal pod same mury, więc szwendanie ograniczyłem jedynie do wewnętrznej części ruin, a że z roku na rok człowiek robi się mądrzejszy i dostrzega więcej detali, o których wcześniej nie miał pojęcia, no to znalazłem. Wspomniana cegła. Palcówka.


Jakby jeszcze nie wiedzieli, czym jest i jak się robi, to tłumaczę i objaśniam. Palcówka, rodzaj cegły powszechnie używanej w średniowiecznym budownictwie ówczesnej Polski. Forma do jej wyrobu posiadała jedynie spód i boki, więc nadmiar gliny usuwano paluchami, tworząc przy tym charakterystyczne rowki. O, właśnie tak!


Aha, byłbym zapomniał. Będąc w Bobrownikach warto zahaczyć o pobliskie Stare Rybitwy. Dlaczego? Tuż przy drodze stoi niewielka kaplica ewangelicka z początków minionego stulecia, pamiątka po tutejszych osadnikach.


Kilkanaście metrów obok tablica informacyjna (to się chwali!) i pozostałości po zapomnianym już dziś cmentarzu. Tu czas zatrzymał się wraz z końcem II Wojny Światowej.



Wychodząc z krzaczorów w stronę Wisły i spoglądając na jej drugi brzeg widać kościółek w Przypuście, tam też warto zatrzymać się na chwilę. 
Copyright © 2016 Po zbyrach i nie tylko , Blogger