Większość gratów zapakowałem do
bagażnika jeszcze wieczorem, więc poranne ceregiele nie zajęły mi więcej niż
piętnaście minut, z czego prawie połowę czekałem aż zagotuje mi się woda na
herbatę. Wpierdzieliłem jakąś kanapkę, zalałem termos i jeszcze przed świtem
opuściłem Włocławek. Miejscami mglisko było niemiłosierne, ale wyjechałem i tak
sporo przed czasem, więc nie musiałem się martwić o to, że nie zdążę.
Parę minut przed siódmą
zaparkowałem na polnej drodze przed Białą Górą w okolicach Solca Kujawskiego,
skąd podreptałem pod obelisk poświęcony kilkuset ofiarom ’39. O tej godzinie
miejsce wyglądało dość ponuro, co jeszcze bardziej podkreślało jego znaczenie. Mgła
zaczynała opadać, a ja popijałem gorącą herbatę i dojadałem kanapki, które
miały być na później. Po półgodzinnej przerwie odpaliłem samochód i ruszyłem w
stronę eventowych kordów.
O dziwo nie byłem pierwszy, bo na
parkingu zastałem podejrzanego typa z blachami PGN. Po chwili wiedziałem już z
kim mam do czynienia i czyja Wielka Księga wpadła mi w łapy jakoś na początku
roku. Oho, jedzie ktoś jeszcze! Ochrona, wojsko, husaria… nie, to tylko jeden z
organizatorów! Jedna z zagadek, a właściwie coś, co sam sobie wkręciłem
wyjaśniło się w try miga: DeepSea nie jest żoną DeepBlue! Swoja drogą, to
wieczorem rozwiał mi się mit kolejnego keszowego małżeństwa, ale nie o tym
teraz.
Parking powoli zaczął zapełniać się
samochodami, z których wyłazili dziwni ludzie (podobno przyjechali szukać
jakichś skrzynek, czy coś). Kilka znanych twarzy, kilka jeszcze niepoznanych,
rejwach coraz większy i za chwilę zaczęło się to, co wszystkich tutaj zwabiło:
eksploracja DAG Fabrik Bromberg!
Nie będę pierdzielił o wszystkim,
co widzieliśmy w strefie muzealnej, bo trochę tego było, ale najbardziej
podobało mi się majstrowanie przy mauserze. Kobitka, znaczy się pani
przewodnik, momentami trochę przynudzała, ale nie ma się co czepiać, tylko
trzeba kodować w łbie informacje i ciekawostki dotyczące fabryki.
Ekspozycja za nami, jeszcze tylko
chwila szperania w okolicach rampy (bo niby jakieś hasła tam są) i wio do
Strefy NGL III. Matko kochana, co tam się działo! Jedni włażą do piwnic, inni gramolą
się na górę, schody, tunele… nawet jakaś trumna się trafiła. Niby dorośli
ludzie, a gorzej niż dzieciarnia na placu zabaw.
Po części oficjalnej
organizatorzy postanowili puścić hałastrę w samopas, ale żebyśmy zbytnio się
nie rozleźli, to w międzyczasie odpalili geościeżkę. No i się zaczęło.
Przegrupowania, roszady w ekipach, kto z kim i gdzie… wsiedli i pojechali.
Na pierwszy ogień poszły Laboratoria.
Trochę zaglądania w przeróżne dziury, mniej lub więcej wyrazów nadających się
do wypikania i grupowy wpis. Jedziemy pod Kulochwyt.
Na FTFy nie mieliśmy co liczyć,
bo po drodze minęliśmy całkiem liczną brygadę, która przetrząsnęła już teren
przed nami, no ale nic to, idziemy. Po kilkuset metrach wyłoniło się żelbetowe
bydle, wspomniany wcześniej kulochwyt. Na miejscu całkiem udana akcja z
otwieraniem furtki (gdyby nie Olo, w życiu nie sforsowalibyśmy ogrodzenia) i
kolejna skrzynka z projektu zaliczona.
Mała zmiana ekip i szybkie
bobrowanie w budynku nieczynnej przepompowni, a później wio po kolejnego kesza,
podejmowanie którego pozwolę sobie pominąć… odpukać, ale nigdy nie wiadomo, kto
czyta.
Uff, udało się! Jedziemy po
resztę projektu, do Einmann Bunker. Tutaj poszło szybko i bez problemów. Kolejna
skrzynka trochę dała nam po dupie, bo bardziej dziadowskiej drogi nie mogliśmy
wykombinować. Co prawda trafiły się czarne owce, które podjechały niemal pod
same kordy, ale lajf is brutal, więc nie ma co sobie ułatwiać. No dobra, żałuję
że też sobie nie ułatwiłem, ale tak czy siak spotkaliśmy się pod wielkim
ceglanym wodospadem. Kurde, miejsce zrobiło na mnie niemałe wrażenie. Poważnie.
Kolejne dwa kesze ze ścieżki
padły migiem, chwila szperania przy Zachemie i jedziemy pod fontannę. Nie
ukrywam, że ta ostatnia trochę nas rozczarowała, choć za sam jej stan nie ma co
obwiniać założyciela. Ot polska mentalność – jak chcesz gdzieś zrobić śmietnik,
zrób to najlepiej w miejscu niedozwolonym. Śmieci śmieciami, a my krążymy bez
skutku szukając skrzynki, która bezczelnie leży po drugiej stronie i czeka.
Dobra, prawda jest taka, że nie chciało nam się tam zaglądać i specjalnie
czekaliśmy na kolejną ekipę, która zrobiła to za nas.
A co było dalej? Owny,
mobilniaki, ognicho, piwsko i ponoć ulewa w nocy.
A tak na serio, to spotkanie na
najwyższym poziomie i za to serdeczne dzięki raz jeszcze!
Niezła przygoda :)
OdpowiedzUsuń