Są drogi, które przejechałbym po
omacku omijając najmniejsze dziury i wyboje. Pokonując dany odciek przechodzę z
trybu manualnego w jakiś dziwny rodzaj autopilota. Niby trzymam kierownicę,
zmieniam biegi i depczę po pedałach, jednak mózg zupełnie odpływa w swoją
stronę.
I tak jadę. Kilometry mijają,
wycieraczki uwijają się jak mogą (o, lewa dobrze nie zbiera, trzeba wymienić),
tirówki mokną na poboczu. Raz ja kogoś, raz mnie wyprzedzą.
Dziadek w seacie miga długimi,
pewnie za przystankiem znowu ustawili się z radarem. No nic, trzeba zdjąć nogę
z gazu i ochoczo dostosować się do przepisów ruchu drogowego. Do domu już
niecałe czterdzieści kilometrów, pada coraz mocniej, nudniej już się nie da.
Sośnicka w radio pruje aleją gwiazd, a moja monotonia pryska za sprawą migających światełek przejazdu kolejowego. Chwila na zestrojenie się z rzeczywistością, przejście w tryb manualny... jak tylko podniosą szlaban, znów włączam autopilota.
A mi najbardziej podobały się te krople na lusterkach:-)
OdpowiedzUsuńTez mamy kilka takich dróg, które pokonujemy na pamięć :)
OdpowiedzUsuńOj też tak mam. Często jeżdżę na autopilocie. Aczkolwiek niebezpieczne to jest.
OdpowiedzUsuń