Wbrew powszechnie uznanym trendom i vox populi, nieczęsto zdarza mi się marudzić na każdemu znany stan dróg i zawrotną liczbę autostrad w kraju. Tych ostatnich nienawidzę do tego stopnia, że staram się unikać gdy tylko mogę. Ogrodzą człowieka ścianami, każą pruć przed siebie i tyle radochy z tej jazdy, co ze sanek w upalne lato. Im niższej hierarchii droga, tym ciekawiej. Nic to, że dziury, że wychapane pobocza i tumany kurzu za (a później na) samochodem.
Gminne drogi ciągnące się pomiędzy rozstrzelonymi wioskami, gdzie asfalt występuje w ilościach śladowych, bądź brak go zupełny. Omijając wyboje i nierzadko hacząc podwoziem, posuwając się ślimaczym tempem, można nacieszyć oczy i natenczas poczuć trochę inny smak podróży.
Czas mimowolnie zwalnia, a z na pozór monotonnego krajobrazu da się wyłuskać pojedyncze kadry. Takie mikroświaty, enklawy które istnieją jakby poza wszystkim. Nieważne, przydrożny krzyż czy zmożony alkoholowym snem autochton, wszystko to migawki. Skrawki tworzące niepowtarzalny klimat tej małej podróży.
Och, lubię te miejsca gdzie kończy się asfalt...
OdpowiedzUsuńTakie drogi są najciekawsze, choć nie zawsze najzdrowsze dla samochodu ;-)
OdpowiedzUsuńto miejsce przypomina mi moje dzieciństwo spędzone na wsi
OdpowiedzUsuńInteresujące miejsca, jednak wolę asfalt, bo jest bezpieczniejszy ;)
OdpowiedzUsuń