Jest kilka takich miejsc, które
przeszedłem wzdłuż i wszerz na szereg sposobów i do których w miarę cyklicznie
wracam, bo po prostu lubię. Niewielki las na pograniczu łódzkiego i
wielkopolski od iks lat wabi mnie swoimi ścieżkami i zakamarkami. Włóczyłem się
tam już latem, marzłem w zimowe noce, pomykałem rowerem, biegałem, piłem piwo,
pracowałem przy wycince. Śmiało mogę powiedzieć, że znam ten las tak dobrze,
jak on zna mnie.
Pogoda średnio atrakcyjna, ale
jakoś tak mam, że im bardziej mgła zasłania widoczność, tym bardziej ciągnie
mnie na leśne pragułki. Kilkaset metrów miedzami i po oranym, jedno kicnięcie
przez rów i byłem już na skraju. Do torby spakowałem dwa, więc pierwsze
opróżniłem nim wlazłem pomiędzy drzewa. Żeby nie ciążyło.
Słońce nawet nie myślało wyjrzeć
zza chmur, które wisiały niemrawo same nie wiedząc po co. Wiatr ich nie tykał,
bo nie wiało. Niby deszczowe, a ledwie mżyło. Chmury po prostu były. Wisiały. A
las? Las, jak to las. Zawsze żyje po swojemu.
Gdzieniegdzie bielą się jeszcze
zawilce, konwalie czekają na swoją kolej, a co miało się zazielenić, już się
chyba zazieleniło. Maj ma to do siebie, że potrafi z jednego zielonego zrobić
milion pińcet odcieni, które wraz z nastaniem lata zlewają się w jeden, w miarę
jednolity kolor.
Wlazłem w las od tej strony,
gdzie próżno szukać duktów czy ścieżek. No dobra, te drugie niby są, ale
wydeptane przez dziki i innych leśnych mieszkańców. Pamiętam, jak którejś zimy
przedzierałem się taką dzikową autostradą i prawie wpierniczyłem na śpiącego
odyńca. On w swoją, a ja w swoją stronę. Obaj biegiem. Dzisiaj tylko piecuszek
darł dziób gdzieś w koronie nade mną, a z głębi dało się wyłapać pogwizdywanie
czarnego dzięcioła i masę innych niezidentyfikowanych dźwięków. Po kilkuset
metrach trafiłem na harce zajęcy, które najwyraźniej miały mnie gdzieś i nawet
nie kwapiły się do ucieczki.
Mniej więcej pośrodku, w miejscu
które przecina asfalt rośnie dąb. Dąb w lesie, wielkie mi halo! Ano halo
właśnie, bo wiąże się z nim miejscowa legenda. Otóż hen lat wstecz, w miejscu
tym mieli obozować cyganie. Pewnej nocy w obozowisku pojawił się pożar, nikt
jednak nie zginął poza jednym z koni. Ponoć po tamtym wydarzeniu na dębie
pojawił się konar przypominający kształtem koński łeb. Żeby było ciekawiej, w
rocznicę feralnej nocy (jakoś w marcu) można spotkać galopującego drogą konia,
bądź usłyszeć sam tętent kopyt. Póki co mi się nie udało, a sam konar jakiś
czas temu odpadł i leży na ziemi. Jeśli się przyjrzeć… koński łeb, jak znalazł.
Pokręciłem się jeszcze tu i
ówdzie, spłoszyłem kilka saren i wylazłem z lasu. Chmury przez ten czas
zastanowiły się co ze sobą zrobić. Rozpadało się.
Uwielbiam spacery po lesie, szczegolnie jak jest ladna pogoda, ten zapach lasu jest wspanialy! Ps. ciekawa legenda!
OdpowiedzUsuńPiękne widoki i w taki deszczowy dzień na pewno polepszają humor.
OdpowiedzUsuńUwielbiam takie leśne tajemnice. W niektórych drzewach jest taka niesamowita energia, jakby przeżyte setki lat z nich emanowały. Od razu człowiek się chce wyrwać z miasta:/
OdpowiedzUsuń