Pojechała patologia na wycieczkę – tymi słowami mógłbym podsumować wczorajszy wypad, ale że wypadałoby skrobnąć nieco więcej, to zacznę od początku. A zaczęło się tak:
- Ej, chyba sobie darujemy bo zanosi się na deszcz.
- Głupi żeś, jedziemy baranie!
- No to jedziemy…
Przez ostatnie lata zwrot „katastrofa samolotu” automatycznie otwiera w głowie szufladkę z etykietką „Smoleńsk”. Nie oceniam, nie marudzę, nie moja działka, ale… ciekawe ilu mieszkańców Janikowa i Pakości pamięta katastrofę z 1969 roku, której prawdopodobnie zawdzięczają życie? Dobrze, że piloci doczekali się chociaż niewielkiej tablicy upamiętniającej tamto wydarzenie.
Jedziemy dalej, a tu… Mielno? Aż stanąłem na poboczu i zacząłem wypatrywać plaży, ale nie tym razem. Kolejny przystanek zrobiliśmy sobie w Złotowie i jak dla mnie, wielkie łał – neolityczny kurhan sprzed czterech tysięcy lat! Chwilę poszwendaliśmy się wkoło kamieni, zrobiliśmy co mieliśmy zrobić i wio do Łabiszyna.
To niewielkie miasteczko chyba nigdy wcześniej nie widziało tak pokręconego duetu, więc bardzo możliwe że mieszkańcy dzisiaj mają nowy temat do plotek: ej a widzieliście tego w mokrych portkach? A widzieliście tą, co łapała „okazję” na wylotówce? Ale po kolei…
Zaparkowaliśmy pod pierwszym kościołem i hajda na skrzynki. Pierwsza padła błyskawicznie, z drugą musiałem chwilę powalczyć, ale też nie stawiała większych oporów. Lenistwo, albo groźnie wyglądające chmury wybiły nam z głowy pierwotny plan, żeby dalej ruszyć piechotą, więc podjechaliśmy na rynek. Niby kilkaset metrów różnicy, ale później dziękowałem że samochód stoi akurat tam. Sam rynek rewelacja! Cały czas pachniało mi jakimś słodkim żarciem, a miejscowa lodziarnia, no cóż… lodów nie próbowaliśmy, ale temat ich powstawania dziwnie zboczył z kursu.
Oczywiście Damian nie byłby sobą, gdyby czegoś nie odpierdzielił, więc spod kościoła wymykałem się cały mokry i to bynajmniej od wody święconej. Tak nawiasem, to komu „jest mokro” słyszałem przez większość drogi do Łabiszyna, ale ciiii… hahaha.
No nic, centrum mamy za sobą więc szybko lecimy po resztę. Widzieliście kiedyś małe dziewczynki z mieczami? Nie? Kręcą się tam takie po osiedlu i dla niepoznaki mają plecaki z Barbie. Mi to wyglądało, jakby wracały z jakiegoś przedszkola dla ninja, nie wnikam.
Okej, brakuje nam jednego kesza ze ścieżki i finału. Co robimy? Rozdzielamy się! Tu pajacowanie zaczynało szczytować…
Ostatnie minuty w Łabiszynie, to podziwianie okolic młyna. Niewielki fragment miasteczka, w którym czas mimowolnie zwalnia i można się cofnąć nieco wstecz. Lubię takie klimaty, bardzo!
Wspominałem na początku, że przeparkowanie samochodu na rynek było najlepszym pomysłem tego dnia? Ostatnie metry spaceru, to szaleńcza ucieczka przed ulewą, która i tak nas dopadła. Fakt, niby przez chwilę schroniliśmy się pod jakimś daszkiem, czy cokolwiek to było, ale w końcu musieliśmy jakoś dostać się dostać do samochodu… powiedzmy, że się udało.
Lało jak cholera, wycieraczki nie
nadążały i chwilami zastanawiałem się, czy jeszcze jedziemy czy już płyniemy. W
końcu dopłynęliśmy, tfu dojechaliśmy do Włocławka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zdania złożone mile widziane, wszelkie wulgaryzmy w pełni tolerowane. Byle z głową. Dodając komentarz, zgadzasz się na przechowywanie i przetwarzanie swoich danych przez witrynę.