czerwca 20, 2016

Piątek w czwartek?

Zaatakować Bydgoskie Przedmoście, dokończyć ŁJP, czy ruszyć na Łowicz? Do ostatniej chwili wahałem się między tymi trzema bramkami, ale w końcu padło na trzecią. Czemu? W sumie, to nie mam pojęcia, ale migiem zgrałem GPXy i wioo!

Zależało mi głównie na zgarnięciu łowickiej odznaki, więc kesze „po drodze” ograniczyłem do minimum. Szybka akcja w Zdunach i za kilkanaście minut parkowałem już w Maurzycach. Rzadko odwiedzam skanseny, bo albo nie mogę trafić w godziny otwarcia, albo brakuje mi czasu... tym razem się udało. Kurde, w życiu bym nie przypuszczał, że tak mi się tam spodoba! Niebieskie chałupki, strzechy, młyn koźlak, nawet kilkusetletni kościół tam przytargali!




Nie macie pojęcia, ile radochy sprawiało mi zaglądanie w każdy kąt i wyskrobywanie z pamięci nazw tego wszystkiego: dzieża, kierat, maglownica… niektóre ustrojstwa pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Nie, nie jestem aż taki stary, ale niedaleko mnie mieszkała babinka, która posługiwała się jeszcze tym wszystkim na co dzień. 

Sielską atmosferę przerwała rozwrzeszczana hałastra, która wybiegła z autokarów i przypuściła szturm na łowicką wioskę. W ciągu kilku minut zaroiło się od – mnie więcej – metrowych potworków w kamizelkach odblaskowych, a że z natury należę do płochliwych, to zwiałem do samochodu i pognałem dalej. Do Łowicza.

Na początek wizyta u Nieśmiertelnych, później szybki lot na Marsa… wróć, na Marsa? Zawsze uważałem Łowicz za krainę mlekiem i dżemem płynącą, a tu krajobraz niczym z Cydonii! Fajnie tam!


Po Czerwonej Górze i skrzynkach w parku zabrałem się za zdobywanie zamku. O ja pierdzielę, żeby nie powiedzieć gorzej! Samo południe, ze sto stopni na słońcu, a ja idę po tym pustkowiu i leje się ze mnie, jak z pękniętej flaszki. Flaszki pewnie niejeden by żałował, ale widok debila wpadającego po szyję w szuwary nie budzi już takiego politowania. 


Po zgarnięciu kolejnych skrzynek mogę powiedzieć tylko jedno: kościoły, dużo kościołów! Nadzieja na zdobycie WIS przepadła mniej więcej w połowie zaplanowanej wycieczki, więc bez spiny kręciłem się od kordów do kordów. Po zespole romantycznych fanaberii generała Klickiego i tradycyjnym łowickim kebabie przyszedł czas na ruiny rzeźni miejskiej



Na upartego mogłem prześlizgnąć się niezauważony przez ekipę remontową, ale pewnie dopadli by mnie w środku, więc darowałem sobie zwiedzanie budynku i podjechałem pod wieżę ciśnień. Oczywiście tradycji musiało stać się zadość i do ostatniego kesza ze ścieżki dostałem się skrótem – czyli nadrobiłem jakieś dwa kilometry z buta.



Wracając w stronę domu zahaczyłem jeszcze o trzy skrzynki z mojej ulubionej serii, a na koniec pani zrobiła mi loda w geograficznym centrum Polski. Polecam lodziarnię przy placu, truskawkowe są najlepsze!

4 komentarze:

  1. Marzy mi sie taki urlop.. natura, spokój i cisza.pozdrawiam, Ewelina

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale bym sobie tak wyjechała gdzieś :) Super tak pozwiedzać trochę :) pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. to jest to! mi się marzy trip w Karpaty Rumuńskie.. tak na kilka dni z plecakiem.. ehh.;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam jeździć na takie wypady, ale etap pakowania jest do dupy ☺

    OdpowiedzUsuń

Zdania złożone mile widziane, wszelkie wulgaryzmy w pełni tolerowane. Byle z głową. Dodając komentarz, zgadzasz się na przechowywanie i przetwarzanie swoich danych przez witrynę.

Copyright © 2016 Po zbyrach i nie tylko , Blogger