Ze wschodu coraz wyraźniej słychać głuche dudnienie zbliżającej się burzy. Chmury szczelnie bronią dostępu do czystego nieba i od dobrej godziny wiszą nieruchomo nade mną. Wiatru zero. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od kilkudziesięciu minut nie słychać najmniejszego ćwierknięcia. Żaden niespokojny dziób nie rozdziawia się nawet na sekundę. W powietrzu roi się jedynie od wszelkiego robactwa. Co rusz ściągam łbem lepką pajęczynę i wpadam w chmarę brzęczącego dziadostwa.
Dziadostwo jest wszędzie, a z każdym krokiem budzę kolejne hordy czyhające w wysokiej trawie. Momentami brodzę w niej po pas, haczę portkami o dźgające pnącza diabli wiedzą czego ale sunę dalej. Jeszcze jakieś sto metrów tego trawska, później wywlokę się na pagórki i będzie łatwiej.
Dudni coraz mocniej. Zadzieram łeb i widzę, jak nieruchome do tej pory chmury zaczynają się niepokojąco kłębić. Jak nic dopadnie mnie w lesie. Prawie truchtem puszczam się na północ i po kilkunastu minutach wpadam na znajomy dukt. Między pierwszą kroplą a porządną ulewą mija raptem dziesięć sekund. Wcisnąć się w jakieś chaszcze i przeczekać, czy biec dalej do samochodu? Korzystam z drugiej opcji i za pięć minut, cały mokry, jadę w stronę domu.
Ciekawe ujęcia zdjęć, świetnie wytworzony klimat, fragment przyrody, który rzadko penetrujemy. :)
OdpowiedzUsuń