Sto z górką, mniej więcej po tylu kilometrach wjechałem do Chocza. Niewielka mieścina, do której zwabiła mnie postać pułkownika Edmunda Taczanowskiego, dowódcy powstańczego z okresu Powstania Styczniowego. Sam Chocz, jak to Chocz – może nieszczególnie wyróżnia się na mapie podobnych mu miasteczek, jednak da się wysupłać w nim kilka interesujących punktów. Aha, wkomponowany w kościół WNMP i św. Andrzeja Apostoła pałac Infułatów wzniesiono na ruinach zamku wybudowanego z inicjatywy Kazimierza Wielkiego.
I znów jakoś pokrętnie się składa, że bezbożnik zabiera się za oglądanie świątyń i czerpie z tego dającą się racjonalnie wytłumaczyć przyjemność. Chcąc nie chcąc, architektura sakralna wryła się w nasz krajobraz do tego stopnia, iż można niekiedy wyczytać z niej o wiele więcej, niż z wszetecznego profanum. Mało; błądząc po polskich zakątkach co rusz trafiam na nazwiska ściśle powiązane z kościelną instytucją, które tworzą swego rodzaju sieć powiązań ówczesnego państwa, przybliżają kto z kim i dlaczego, a układanie tych puzzli daje mi ogromną frajdę. Podobnie, jak zaglądanie we wszelkiego rodzaju fortyfikacje, tak więc nie mogłem pominąć pobliskich schronów bojowych z 1939 roku.
Krążąc po okolicy, odbijając się od Pleszewa i zagradzającej mi miejscami Prosny trafiłem do Kurcewa. Pierw obszczekały mnie kundle, później zaatakowały pokrzywy, koniec końców stanąłem oko w oko ze zrujnowanym dworkiem. Wielokrotnie przebudowywany zyskał swój ostateczny kształt w połowie XIX a obecną ruinę śmiało możemy zawdzięczaj durnocie autochtonów.
Nieco lepszą formą cieszy się pałac w Żegocinie, choć i jemu nie udało się uniknąć skutków bezmyślności i pewnych powojennych reform – ot Polska!
Czyżbym kiedyś już czegoś tu szukał? Nie inaczej!