maja 04, 2017

Leśne opowieści

Jest kilka takich miejsc, które przeszedłem wzdłuż i wszerz na szereg sposobów i do których w miarę cyklicznie wracam, bo po prostu lubię. Niewielki las na pograniczu łódzkiego i wielkopolski od iks lat wabi mnie swoimi ścieżkami i zakamarkami. Włóczyłem się tam już latem, marzłem w zimowe noce, pomykałem rowerem, biegałem, piłem piwo, pracowałem przy wycince. Śmiało mogę powiedzieć, że znam ten las tak dobrze, jak on zna mnie.


Pogoda średnio atrakcyjna, ale jakoś tak mam, że im bardziej mgła zasłania widoczność, tym bardziej ciągnie mnie na leśne pragułki. Kilkaset metrów miedzami i po oranym, jedno kicnięcie przez rów i byłem już na skraju. Do torby spakowałem dwa, więc pierwsze opróżniłem nim wlazłem pomiędzy drzewa. Żeby nie ciążyło.


Słońce nawet nie myślało wyjrzeć zza chmur, które wisiały niemrawo same nie wiedząc po co. Wiatr ich nie tykał, bo nie wiało. Niby deszczowe, a ledwie mżyło. Chmury po prostu były. Wisiały. A las? Las, jak to las. Zawsze żyje po swojemu.


Gdzieniegdzie bielą się jeszcze zawilce, konwalie czekają na swoją kolej, a co miało się zazielenić, już się chyba zazieleniło. Maj ma to do siebie, że potrafi z jednego zielonego zrobić milion pińcet odcieni, które wraz z nastaniem lata zlewają się w jeden, w miarę jednolity kolor.


Wlazłem w las od tej strony, gdzie próżno szukać duktów czy ścieżek. No dobra, te drugie niby są, ale wydeptane przez dziki i innych leśnych mieszkańców. Pamiętam, jak którejś zimy przedzierałem się taką dzikową autostradą i prawie wpierniczyłem na śpiącego odyńca. On w swoją, a ja w swoją stronę. Obaj biegiem. Dzisiaj tylko piecuszek darł dziób gdzieś w koronie nade mną, a z głębi dało się wyłapać pogwizdywanie czarnego dzięcioła i masę innych niezidentyfikowanych dźwięków. Po kilkuset metrach trafiłem na harce zajęcy, które najwyraźniej miały mnie gdzieś i nawet nie kwapiły się do ucieczki.


Mniej więcej pośrodku, w miejscu które przecina asfalt rośnie dąb. Dąb w lesie, wielkie mi halo! Ano halo właśnie, bo wiąże się z nim miejscowa legenda. Otóż hen lat wstecz, w miejscu tym mieli obozować cyganie. Pewnej nocy w obozowisku pojawił się pożar, nikt jednak nie zginął poza jednym z koni. Ponoć po tamtym wydarzeniu na dębie pojawił się konar przypominający kształtem koński łeb. Żeby było ciekawiej, w rocznicę feralnej nocy (jakoś w marcu) można spotkać galopującego drogą konia, bądź usłyszeć sam tętent kopyt. Póki co mi się nie udało, a sam konar jakiś czas temu odpadł i leży na ziemi. Jeśli się przyjrzeć… koński łeb, jak znalazł.



Pokręciłem się jeszcze tu i ówdzie, spłoszyłem kilka saren i wylazłem z lasu. Chmury przez ten czas zastanowiły się co ze sobą zrobić. Rozpadało się. 

3 komentarze:

  1. Uwielbiam spacery po lesie, szczegolnie jak jest ladna pogoda, ten zapach lasu jest wspanialy! Ps. ciekawa legenda!

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne widoki i w taki deszczowy dzień na pewno polepszają humor.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam takie leśne tajemnice. W niektórych drzewach jest taka niesamowita energia, jakby przeżyte setki lat z nich emanowały. Od razu człowiek się chce wyrwać z miasta:/

    OdpowiedzUsuń

Zdania złożone mile widziane, wszelkie wulgaryzmy w pełni tolerowane. Byle z głową. Dodając komentarz, zgadzasz się na przechowywanie i przetwarzanie swoich danych przez witrynę.

Copyright © 2016 Po zbyrach i nie tylko , Blogger