maja 18, 2017

Fort, grobowiec i ruiny

Fort, grobowiec i ruiny
I znowu Toruń. Ledwo wysiadłem z samochodu, a już uszlajałem się po kolana w rosie i poparzyłem pokrzywami. Nie to żebym marudził, bo nikt nie kazał mi pchać się w takie chaszcze, ale com se poburczał pod nosem, to moje. Zgarnąłem kilka mniejszych i większych skrzynek, a tuż przed wyjazdem z miasta dość zgrabnie wślizgnąłem się w jego podziemia.



Właziłem już w niejedną, mniej lub bardziej ciasną dziurę, ale z fortami jakoś nieczęsto mam do czynienia, więc nie mogłem przepuścić takiej okazji. Trochę mi tam zeszło i choć samej skrzynki nie znalazłem, to forteczne bobrowanie uważam za udane.


Kilka kilometrów dalej, czekał mnie spacer miedzą i na wpół zalaną łąką. Zamek w Złotorii ukrywał się przede mną przez dłuższy czas i zupełnym przypadkiem w końcu wpadł mi w oko. Jego początki sięgają drugiej połowy XIV wieku i nie trzeba być asem z historii, by połączyć go z Kazimierzem Wielkim. W sumie zaryzykowałbym twierdzenie, że jeśli coś jest zamkiem i powstało wtedy a wtedy, to musiał w tym maczać palce właśnie Kazimierz. Z warownią wiąże się sporo legend i ciekawostek. Tutaj Sienkiewicz uśmiercił matkę Danuśki, ruiny zwiedzał Chopin i Matejko, a na złotoryjskich polach doszło do spotkania Jagiełły z Henrykiem von Plauen, mistrzem krzyżackim.


Obecnie z zamku zachowało się niewiele, a dostęp skutecznie utrudniają zarośla i wylewająca się Wisła, co w sumie dodaje uroku, ale potrafi też wnerwić. Znalezienie w miarę normalnej ścieżki zajęło mi kilkanaście minut.

Jednym z głównych punktów na mojej trasie był grobowiec Wolffa, wcześniej musiałem jednak zmierzyć się pobliskimi młynami. Zapomniany asfalt licho co przebija się pośród drzew, niegdyś przydrożny krzyż wyrasta nagle z lasu, kawałek dalej chyba nigdy nie ukończone budowle… oho, moje klimaty!




Miejscowe bobry się nie opierdzielają, woda jest dosłownie wszędzie i bryzga spod butów na każdym kroku. Jeden z młynów przypomina mi te, które miałem okazję odwiedzić nad Skrwą. Ciekawe, czy i tutaj wita się zabłąkanych siekierą?


Wspomniany wcześniej grobowiec powstał w 1860 roku. Mauzoleum rodziny Wolffów przegrywa walkę z czasem i okolicznymi mieszkańcami. Szczątki już dawno wywleczono z cynowych trumien i rozrzucono po lesie, a sypiące się cegły służą do łatania dziur w drodze.



Na wschód od grobowca znajduje się cmentarz psów Wolffa (miał ich około czterdziestu), jeśli pierwotnie znajdowały się tam jakieś nagrobki, to dziś nie ma już po nich najmniejszego śladu.

Jakieś kilkanaście kilometrów dalej, w Zajączkowie, zatrzymałem się przy pozostałościach trzynastowiecznego kościoła. Kurde, pierwszy raz miałem okazję oglądać ruiny takiego kościoła! Ostatnia msza odbyła się tutaj w pierwszej połowie XIX wieku, niewiele później rozpoczęto rozbiórkę świątyni. 


Miejsce warte odwiedzenia, chwali się również tablica informacyjna, która stoi tuż obok. Po krótkiej przerwie zahaczyłem jeszcze o zapomniany cmentarz w Zelgnie. W centrum wsi znajdował się niegdyś kościół, który rozebrano po IIWŚ, a na jego miejscu postawiono szkołę tysiąclatkę. Zachowała się pastorówka, której nie udało mi się zlokalizować.


A później wio na Chełmżę, znów Toruń i w łódzkie. Do domu.

maja 08, 2017

Górski kościółek

Górski kościółek
Przejeżdżając tuż obok pomyślałem, że nie wypada wtryniać się na czyjś pogrzeb, więc z bólem serca odpuściłem i zrobiłem rundkę po okolicy. Kilka kilometrów dalej i kilkadziesiąt minut później okazało się, że niewielki tłum pod kościołem oczekiwał pary młodej, więc nici z zapachu kadzidła. Mogłem co najwyżej nazbierać ryżu na pomidorówkę, bo na drobniaki pewnie nie ma co liczyć – wyzbierali do cna.


Niewielki kościółek pod wezwaniem świętej Anny powstał z inicjatywy księcia Hohenlohe-Öhringena. Sam książę, mimo iż ewangelik, zdecydował się na budowę rzymskokatolickiej świątyni. Wedle różnych źródeł, wzniesiono ją pod koniec XIX wieku, w 1902 lub 1903 roku (niepotrzebne skreślić). Fundator zmarł w 1926 roku i zgodnie z jego wolą spoczywa do dziś na przyległym cmentarzu.



Przez kilkanaście minut łaziłem od nagrobka do nagrobka i jak na cmentarnego turystę przystało wypatrywałem charakterystycznych detali. Pęknięta płyta, utrącony krzyż…



Na szczycie cmentarnego wzniesienia góruje grobowiec, a po przeciwnej stronie kościoła bliżej nieokreślona kaplica. Na moje oko pomieszczenie „na wszystko co potrzebne”.



Malownicza okolica, cisza, aż szkoda było wracać. 

maja 04, 2017

Leśne opowieści

Leśne opowieści
Jest kilka takich miejsc, które przeszedłem wzdłuż i wszerz na szereg sposobów i do których w miarę cyklicznie wracam, bo po prostu lubię. Niewielki las na pograniczu łódzkiego i wielkopolski od iks lat wabi mnie swoimi ścieżkami i zakamarkami. Włóczyłem się tam już latem, marzłem w zimowe noce, pomykałem rowerem, biegałem, piłem piwo, pracowałem przy wycince. Śmiało mogę powiedzieć, że znam ten las tak dobrze, jak on zna mnie.


Pogoda średnio atrakcyjna, ale jakoś tak mam, że im bardziej mgła zasłania widoczność, tym bardziej ciągnie mnie na leśne pragułki. Kilkaset metrów miedzami i po oranym, jedno kicnięcie przez rów i byłem już na skraju. Do torby spakowałem dwa, więc pierwsze opróżniłem nim wlazłem pomiędzy drzewa. Żeby nie ciążyło.


Słońce nawet nie myślało wyjrzeć zza chmur, które wisiały niemrawo same nie wiedząc po co. Wiatr ich nie tykał, bo nie wiało. Niby deszczowe, a ledwie mżyło. Chmury po prostu były. Wisiały. A las? Las, jak to las. Zawsze żyje po swojemu.


Gdzieniegdzie bielą się jeszcze zawilce, konwalie czekają na swoją kolej, a co miało się zazielenić, już się chyba zazieleniło. Maj ma to do siebie, że potrafi z jednego zielonego zrobić milion pińcet odcieni, które wraz z nastaniem lata zlewają się w jeden, w miarę jednolity kolor.


Wlazłem w las od tej strony, gdzie próżno szukać duktów czy ścieżek. No dobra, te drugie niby są, ale wydeptane przez dziki i innych leśnych mieszkańców. Pamiętam, jak którejś zimy przedzierałem się taką dzikową autostradą i prawie wpierniczyłem na śpiącego odyńca. On w swoją, a ja w swoją stronę. Obaj biegiem. Dzisiaj tylko piecuszek darł dziób gdzieś w koronie nade mną, a z głębi dało się wyłapać pogwizdywanie czarnego dzięcioła i masę innych niezidentyfikowanych dźwięków. Po kilkuset metrach trafiłem na harce zajęcy, które najwyraźniej miały mnie gdzieś i nawet nie kwapiły się do ucieczki.


Mniej więcej pośrodku, w miejscu które przecina asfalt rośnie dąb. Dąb w lesie, wielkie mi halo! Ano halo właśnie, bo wiąże się z nim miejscowa legenda. Otóż hen lat wstecz, w miejscu tym mieli obozować cyganie. Pewnej nocy w obozowisku pojawił się pożar, nikt jednak nie zginął poza jednym z koni. Ponoć po tamtym wydarzeniu na dębie pojawił się konar przypominający kształtem koński łeb. Żeby było ciekawiej, w rocznicę feralnej nocy (jakoś w marcu) można spotkać galopującego drogą konia, bądź usłyszeć sam tętent kopyt. Póki co mi się nie udało, a sam konar jakiś czas temu odpadł i leży na ziemi. Jeśli się przyjrzeć… koński łeb, jak znalazł.



Pokręciłem się jeszcze tu i ówdzie, spłoszyłem kilka saren i wylazłem z lasu. Chmury przez ten czas zastanowiły się co ze sobą zrobić. Rozpadało się. 
Copyright © 2016 Po zbyrach i nie tylko , Blogger